13 sie 2016

Czytam sobie

"Ostatni taki Amerykanin" Elizabeth Gilbert - niepozorna okładka i tytuł, autorka kojarzy się z "Jedz, módl się, kochaj" - czy to może być dobre?
A jednak :-)

Zaletą tej książki jest to, że opowiada prawdziwą historię, chociaż nie wiem, czy sięgnęłabym po nią, gdybym wiedziała, że to biografia. W dodatku człowieka, który jeszcze żyje :-) W dużym skrócie - istnieje na świecie mężczyzna, który w "dzisiejszych czasach" przeprowadził się do lasu mając 17 lat i potrafi o siebie zadbać w dziczy. A to oznacza - upolowanie zwierzyny, wykrzesanie ognia bez zapałek, zbudowanie schronienia, leczenie ziołami i inne tego typu umiejętności, które wybiórczo znają różni bushmani, survivalowcy czy zielarki.
Eustace Conway, o którym opowiada Gilbert jest postacią niezwykłą, a książkę czyta się naprawdę dobrze. Autorka od szczegółu do ogółu nawiązuje także do kondycji dzisiejszego człowieka, kryzysu męskości, stereotypu amerykańskiego twardziela, wpływu toksycznych relacji z ojcem na całe późniejsze życie, czy deficytu natury
"W takim podejściu jest sporo arogancji, ale jeszcze coś: głęboka alienacja. Wypadliśmy z rytmu. To takie proste. Skoro nie wytwarzamy już dla siebie żywności, to czy musimy zwracać uwagę na, powiedzmy, pory roku? Czy jest jakaś różnica pomiędzy zimą a latem, skoro możemy codziennie jeść truskawki? (...) I po co rozmyślać nad własną śmiertelnością tylko dlatego, że każdej jesieni w przyrodzie coś umiera? A kiedy przychodzi wiosna, czy warto zauważać to odrodzenie? Czy nam się chce poświęcić chwilę i być może komuś za to w duchu podziękować? Uczcić to? Jeśli opuszczamu dom jedynie po to, by pojechać do pracy, to po nam świadomość istnienia potężnej, pouczającej, nadzwyczajnej i wiecznej siły życiowej, która nieustannie nas opływa?"

Poznajcie prawdziwego człowieka lasu, człowieka gór, człowieka przyrody:


Jest też w tej biografii niezły wątek psychologiczny, który częściowo tłumaczy samotność Eustace'a, tego człowieka bardziej indiańskiego niż dzisiejsi Indianie. I wyjaśnia, dlaczego stworzony przez niego rezerwat przyrody Żółwia Wyspa pozostaje utopią, która raczej odpycha niż przyciąga ludzi. Polecam.

Lektura "Ostatniego takiego Amerykanina" idealnie koresponduje z książką, o której już wspominałam w poście o chmurach, czyli "Witaminą N" - poradnikiem dla dorosłych, jak rozwijać w dzieciach więź z przyrodą. Witaminę można czytać na wyrywki w poszukiwaniu pomysłów na plenerowe aktywności. No bo, nie oszukujmy się, na dźwięk słowa "spacer", moja Córka nie merda mentalnym ogonem, a po prostu bycie na dworze nie jest żadną atrakcją. Co innego słowo "podchody", "tropienie" lub wyprawa z jakimś określonym celem. Tylko co zrobić, kiedy brakuje pomysłów i wyobraźni? W poradniku znajdziecie zarówno pomysły na zabawy, jak i działania typowo edukacyjne (rozpoznawanie poszczególnych roślin i zwierząt, obserwacje przyrodnicze). Z perspektywy polskiego czytelnika odnoszę wrażenie, że amerykańskie dzieci (i ich rodzice) mają trudniej - w wielu miejscach tereny spacerowe ograniczone są jedynie do parków, a chodniki na przedmieściach nie istnieją, bo i tak wszędzie jeździ się samochodem. Richard Louv rekomenduje np. tworzenie grup spacerowych/rodzinnych klubów przyrodniczych, które trochę kojarzą mi się z zapomnianymi już kołami PTTK (btw PTTK co roku organizuje konkursy i wyprawy dla rodzin pn. Turystyczna Rodzinka), aby realizować wspólne wędrówki czy biwaki na łonie natury.
Zróbcie więc sobie dobrze i wyjdźcie z domu. Dziś w nocy mamy ku temu szczególnie dobry powód - wciąż powinny być widoczne Perseidy, czyli łzy świętego Wawrzyńca.


PS. Dziękuję wydawnictwu Mamania za możliwość przeczytania "Witaminy N" :-)

Brak komentarzy: