W ostatnim tygodniu głośno było w internetach o filmie dokumentalnym, w którym Leonardo di Caprio pokazuje, w jak czarnej dupie znaleźliśmy się, jeśli chodzi o zmiany klimatu.
Warto zobaczyć (choć jak podsumowała Jemiołka na fb "czułam się jakbym oglądała reklamę paneli słonecznych i reklamę Leo"), bo jednak ujęcia z topniejącej Arktyki czy płonącej Sumatry dają po łbie. Poza tym dobrze jest pokazane, jak dużo zależy od rządzących tym światem, czyli - niestety - korporacji. Dopóki nie uda się wprowadzić zmian systemowych (czy to będzie podatek węglowy, czy inne formy wspierania "zielonej ekonomii" i zrównoważonego rozwoju), to nasze indywidualne ekowybory niewiele będą znaczyć. Pisze o tym Derrick Jensen w tekście "Ułuda krótkiego prysznica" (tłumaczenie można przeczytać tutaj): "Chcę postawić sprawę jasno. Nie mówię, że nie powinniśmy żyć prosto. Sam
prowadzę dość prosty tryb życia, ale nie udaję, że niekupowanie zbyt
wiele (albo ograniczanie podróży samochodem, albo rezygnacja
z posiadania dzieci) jest samo w sobie mocnym politycznym aktem lub
że jest to działanie rewolucyjne. Bo nie jest. Zmiana osobista nie równa
się zmianie społecznej."
Odmawianie foliowych torebek, jazda rowerem, niejedzenia mięsa, wyłączanie kompa z trybu stand-by, robienie upcyklingowych ozdób na choinkę... No cóż, w pewnym sensie to tylko zamiatanie problemów pod dywan i samooszukiwanie, że rzeczywiście mamy na coś wpływ.
Ale jest nadzieja. Dają ją np. kraje skandynawskie, gdzie normy ekologiczne są wyśrubowane i chcąc nie chcąc, wszyscy ich przestrzegają - także duże przedsiębiorstwa. Gdzie odchodzi się od paliw kopalnych na rzecz odnawialnych źródeł, gdzie przyrodę się po prostu chroni.
Reasumując - zachęcam do aktywizmu i kliktywizmu, do podpisywania petycji, rozmów z (samo)rządem, nawet do wychodzenia na ulicę zachęcam. Kto jak nie my? Kiedy jak nie dziś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz