Jestem właśnie pod wrażeniem filmu, który dziś obejrzałam w naszym opolskim studyjnym kinie Meduza.
Spotkania na krańcach świata Wernera Herzoga to nie taka znowu nowość (2007), ale lepiej obejrzeć to 5 lat po premierze niż wcale.
Bo co ja do tej pory wiedziałam o Antarktydzie (która zawsze mi się myli z Arktyką). Wstyd się przyznać, ale niewiele - biegun, białe niedźwiedzie, morze lodu, foki, pingwiny...
A tymczasem ten dokument nie jest kolejnym filmem o pingwinach, choć owszem, pojawiają się. Ale raczej epizodycznie, bo w Antarktydzie Herzoga na pierwszym planie są ludzie - cała galeria freaków, szalonych naukowców, podróżników, odludków, nurków i byłych bankowców.
Jest też wulkan, koncert rockowy na dachu bazy, podsłuchiwanie fok, nieziemskie widoki podwodne, a raczej podlodne, szukanie neutrin, kurs przetrwania w McMurdo (brzmi prawie jak Mordor), piękna muzyka i mnóstwo niespodzianek.
Jeszcze dodam, że to w gruncie rzeczy film z nurtu ekologii głębokiej, mimo że słowa "globalne ocieplenie" padają tylko raz. A "Ojcze nasz" wyśpiewane w zakończeniu przez rosyjski chór wcale nie zgrzyta, a wręcz przeciwnie.
Więc jeśli chcecie się dowiedzieć, co kryje się w podziemiach dokładnie pod biegunem południowym (a jest to naprawdę zaskakujące), to postarajcie się dotrzeć do tego filmu. Koniecznie.
1 komentarz:
Uwielbiam ten film. Miałam go długo na dysku i nie chciało misię oglądać aż go odpaliłam i odleciałam. Świetny dokument. Herzog to geniusz.
Prześlij komentarz