Miał być inny niż wszystkie. Ale nie był. W zasadzie był całkiem zwykłym tygodniem, tylko po prostu częściej zaglądałam na bloga. Może dlatego, że większość proponowanych zmian (no, może oprócz odcięcia się od energii elektrycznej) już kiedyś do swojego życia wprowadziłam. Może też dlatego, że w turze pilotażowej brałam udział sama, a moja dwuosobowa rodzina nie była nim zainteresowana. Mogłam więc eksperymentować tylko na sobie, nie mieszając w to bliskich (co jest dość trudne zważywszy na to, że korzystamy z tego samego mieszkania).
A więc w skrócie plusy i minusy polskiej edycji No Impact Week.
Zacznę od zalet:
- poradnik jest naprawdę przejrzyście i fajnie napisany, dużo ciekawych linków (np. o polskim systemie car sharingu) przystosowanych do polskich realiów
- codzienne zadania zmusiły mnie do przemyślenia jeszcze raz kilku kwestii (i jeszcze potem ująć to jakoś na blogu i w ankiecie ewaluacyjnej, oto jest wyzwanie)
- dzięki TINW poznałam kilka nowych (dla mnie), blogów, prowadzonych przez towarzyszki i towarzysza "niedoli". Swoje tygodniowe zmagania dziarsko opisywali bowiem 3 poziomy i Wolnym być. I jeszcze Ekscentryczny parowar. A z blogów, na które zaglądałam już wcześniej to Zielona wśród ludzi, Z tworzonka, no i Rosa kochana :-) Dobrze jest wiedzieć, że nie jestem sama :-)
A teraz niedociągnięcia TINW
- wiem, że trudno w ciągu jednego tygodnia poruszyć wszystkie ważne tematy, no nie da się. Ale zabrakło w dniu pierwszym refleksji, po co to wszystko robimy (mierzymy swój ślad ekologiczny, oszczędzamy energię, wodę, ilość odpadów). Wiadomo, że każdy ma swoje powody, które go do tematu zbliżają. Jedni są ciekawi, czy można na tym zaoszczędzić pieniądze, drudzy dlatego, że lubią kreatywnie spędzać czas i i przetwarzać śmieci, trzeci dlatego, że zostali rodzicami i to ich pchnęło w stronę ekorodzicielstwa, a jeszcze inni dlatego, że kochają przyrodę i nie wyobrażają sobie bez niż życia. I tego ostatniego elementu w całym tym tygodniu mi zabrakło. Ani słowa o zwierzętach (a w końcu w mieście też są i to całkiem sporo), zarówno tych dzikich, jak i domowych. I o tych w schroniskach (co mogłoby być dobrym punktem do wolontariatu). I ani słowa o przyrodzie - rzekach i ściekach, powietrzu i smogu, roślinności, hałasie. A kilka praktycznych wskazówek, jak reagować, kiedy na twoim podwórku ścinają drzewo (albo jak je posadzić), co zrobić, kiedy do piwnicy wprowadzi się kotka z młodymi albo na balkonie gołąb założy gniazdo, albo kiedy czujemy, że sąsiad pali śmieci w piecu, albo kiedy nie segreguje śmieci we wspólnocie (a teraz odpowiedzialność zbiorowa). Albo kiedy ktoś nie sprząta po swoim psie lub wylewa szambo na pole. To wszystko też dałoby się podciągnąć do wyzwania wolontariat/dzielenie się/lub działanie we wspólnocie
- kalkulator żywnościowy był do bani, don't use it
- brakowało mi uwzględnienia perspektywy rodzica biorącego udział w TINW. Bycie eko, jak się jest singlem, to stosunkowo prosta sprawa. Gdy do gry wchodzą dzieci, sytuacja się komplikuje. W pierwszych miesiącach/latach można nadal podejmować decyzje za dziecko - stosować wielorazowe pieluchy, nosić w chuście, ciuszki wymieniać lub kupować używki, karmić ekowarzywkami itp. Potem dziecko zaczyna chcieć decydować o sobie samo i teoretycznie rolą rodzica jest wskazanie właściwych wyborów i podsunięcie ekorozwiązań. Ale co, jeśli potomek wcale nie chce bawić drewnianymi zabawkami, nie chce się dzielić z innymi, najchętniej żywiłby się słodyczami i codziennie pogłębiał swój ślad ekologiczny o chińskie badziewie? A co, jeśli tych dzieci mamy kilkoro i najzwyczajniej w świecie nie ogarniamy? Przydałoby się w przewodniku kilka słów do rodziców właśnie. Albo przy każdym zadaniu ustalić poziomy trudności dostosowane do osób prowadzących samodzielne gospodarstwo albo wspólne, w mieście lub na wsi (bo w domkach jednorodzinnych trochę inne sprawy wysuwają się na pierwszy plan). I jeszcze jedna sprawa - bycie eko bywa trudne nie dlatego, że są to wyzwania ponad siły, ale dlatego, że powodują pewne wykluczenie społeczne/towarzyskie. Przykładowo - kiedy jako nastolatek chcemy przejść na wegetarianizm. W tym celu należy tylko: 1.Powiedzieć rodzicom o niejedzeniu mięsa, 2. przekonać ich do zmiany gotowania i/lub 3.zacząć gotować samemu. Ile osób polega już przy punkcie pierwszym? Albo przy pierwszym rodzinnym obiedzie, kiedy bezmięsny okazuje się być tylko chleb do zupy? Poproszenie w restauracji o szklankę kranówki jest równie stresujące, co zamawianie pizzy bez sera (lub dopytywanie kelnera o wegańskość składników wszystkich dań obiadowych). Kupowanie kosmetyków nietestowanych na zwierzętach i niepodkupionych przez większe korporacje (np. Body Shop wykupiony przez L'Oreal) to zadanie dla sklepowego detektywa, ale nie wszyscy mają tyle czasu, pieniędzy i możliwości kupowania przez internet. Podobnie jest z wyszukiwaniem rzeczy niewyprodukowanych w Chinach i z certyfikatem Fair Trade. Skrzętne zachowywanie każdego śmiecia do ewentualnej przeróbki może powodować małżeńskie spięcia, zwłaszcza kiedy druga połówka nie ma duszy chomika i wolałaby mieć więcej miejsca w domu. I tak dalej, i tym podobnie. Nie da się ukryć - bycie eko wymaga dużej dawki asertywności i gotowości do kompromisu jednocześnie. Bardzo przydaje się grupa wsparcia - dla mnie to społeczność wegedzieciaka, ekoblogosfera (do której zaraz dodam nowoodkryte blogi) i realne osoby, które też starają się żyć "bez wpływu", a których jest coraz więcej. I mam nadzieję, że w drugiej/otwartej edycji Tygodnia ujawnią się kolejne.
A co do dzieci, to przyznaję swojej córce prawo do własnego zdania, nie musi być taka jak ja. Mogę jej pokazać, jak się segreguje śmieci, ale bardziej będę się cieszyć, kiedy któregoś dnia zrozumie sens ich nieprodukowania. To będzie dla niej początek No Impact Week. A może i life :-)
ps. ostatni dzień Tygodnia innego niż wszystkie jest zarazem pierwszym dniem Tygodnia Weganizmu. Kto podejmie wyzwanie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz